reklama
kategoria: Muzyka
20 lipiec 2024

Marian Lichtman z zespołu Trubadurzy wspomina miejsca, w których rodziła się jego miłość do miasta, muzyki i żony

zdjęcie: Marian Lichtman z zespołu Trubadurzy wspomina miejsca, w których rodziła się jego miłość do miasta, muzyki i żony / fot. PAP
fot. PAP
Jest w Łodzi ulica o dwóch nazwach. To Włókiennicza, która dla rdzennych łodzian jest Kamienną, chociaż ta przedwojenna nazwa zniknęła z map w 1953 roku. Na sentymentalny spacer ulicą swojego dzieciństwa zabrał nas Marian Lichtman, członek legendarnego zespołu Trubadurzy. Opowiada o miejscach, w których rodziła się jego miłość do Łodzi, muzyki i żony Bożeny.
REKLAMA

Muzyka i jego żonę Bożenę spotkaliśmy w Łodzi przed fontanną kochanków z ulicy Kamiennej. Tkwi na ulicy Włókienniczej przy Wschodniej, wtopiona w mur kamienicy. Fontanna - płaskorzeźba przedstawia przytuloną parę kryjącą się przed deszczem pod ortalionowym płaszczem. Jakby wyjęci z piosenki Agnieszki Osiedkiej - "Kochankowie z ulicy Kamiennej".

"To trochę nasza fontanna - moja i mojej żony Bożeny, z którą tu się poznaliśmy i przeżyliśmy razem już 60 lat" - mówi PAP Life Marian Lichtman.

Siadamy na ławeczce przed domem pod numerem 5. Tu w marcu 1947 r. urodził się Marian Lichtman - muzyk, kompozytor, członek zespołu Trubadurzy. Przyznaje, że kiedy wchodzi na ulicę swojego dzieciństwa, serce mocniej mu bije. Pokazuje okno na piętrze kamienicy. Na lewo od bramy, tam gdzie balkon.

"Mieszkałem tu pod piątym, na pierwszym piętrze, po lewo od bramy. Tylko bramy wtedy nie było i balkonu też nie. Do mojego domu pod piątym wchodziło się przez trójkę" - opowiada muzyk.

Kamienna, a od 1953 r. Włókiennicza była uważana za ulicę brzydką, brudną i bandycką. Miała w Łodzi złą sławę, ale dla Lichtmana to miejsce najpiękniejsze na świecie - pełne gwaru dzieciństwa.

To było miejsce pełne dźwięków. Stukot butów ludzi zmierzających na trzy zmiany do łódzkich fabryk, węglarzy, pokrzykiwanie ulicznych handlarzy i obwoźnych ślusarzy. "Noże, nożyczki ostrzę", "Szmaty, szmaty skupuję" - pokrzykiwali uliczni sprzedawcy i domokrążni usługodawcy. Czasem wręcz podśpiewywali, żeby wyróżnić się wśród konkurencji, a w niedziele po podwórkach i ulicach wędrowały kapele. Muzycy stawali na podwórku i grali, śpiewali, a ludzie wyglądali przez okna i rzucali pieniądze.

"Na czwartym piętrze mieszkał pan Szarfer. Miał patefon - jedyny w kamienicy. I od rana do nocy puszczał muzykę. +Cicha woda, brzegi rwie+ - co to był za hit... To śpiewał Zbigniew Kurtycz, a my wszyscy z nim. Wszyscy. Każda impreza, każda prywatka, każda potańcówka to był murowany repertuar. +Cichą wodę+ słychać było wszędzie" - wspomina Lichtman.

Dodaje, że to była duchowa uczta w ciężkich czasach ogólnego niedostatku. Na Kamiennej, skanalizowanej jeszcze przed wojną, paradoksalnie nie było po wojnie łazienek ani toalet, tylko jeden podwórkowy szalet.

"Toaleta i łazienka, to było wtedy marzenie w każdym domu. Pamiętam, że była jedna taka ubikacja dla wszystkich na podwórku pod trzecim na Kamiennej. Jedna na trzy kamienice. Tam się zwykle kolejka ustawiała. Czekało zawsze bardzo dużo ludzi. Tymczasem sąsiadka miała swoją kabinkę zrobioną z drewna w korytarzu, który z nią dzieliliśmy. Poprosiłem ją i pozwalała mi tam chodzić. Byłem wtedy szczęśliwy, bo nie musiałem stać w tej kolejce do szaletu na podwórku" - wspomina Lichtman.

W czasach kiedy każde przedwojenne mieszkanie podzielono na kilka małych klitek bez łazienek, a często także bez bieżącej wody, ludzie jednak sobie radzili. Raz w tygodniu w mieszkaniu albo w pralni, która pełniła też rolę łaźni, grzali wodę na piecu i kąpali się w baliach, miednicach, wiadrach i miskach.

"Kiedy już byłem wykąpany, to ja i moja siostra Eleonora zawsze słuchaliśmy radia. Mieliśmy w domu radio Beethoven - takie z zielonym okiem. Dostaliśmy je od rodziny we Francji. To był wtedy wielki szpan. Taki Rolls-Royce wśród odbiorników radiowych. Tata szukał Wolnej Europy na krótkich falach, a ja zawsze pytałem: +Tato, a co to jest to oko?+ Ojciec tłumaczył wtedy, że kiedyś - jak dorosnę, będzie tak, że w tym oku będzie widać to, co ten pan mówi w radio. Nie wierzyłem, że tak się stanie, aż nadszedł czas telewizji i słowa ojca się sprawdziły" - wspomina 77-latek.

Hitem w radio był program "Zgaduj Zgadula", nadawany na żywo. Wszyscy czekali na tę audycję. "Program prowadzili Andrzej Rokita i Wacław Przybylski, zapraszane były gwiazdy, a ja słuchałem i tak bardzo wtedy marzyłem, żeby kiedyś wystąpić w +Zgaduj Zgaduli+. I sprawdziło się, jak z tym zielonym okiem w radiu mojego taty. Moje muzyczne marzenie się spełniło. Jeździłem później po Polsce ze +Zgaduj Zgadulą+" - wspomina Marian Lichtman.

Przed wojną ulica Kamienna była ulica zamieszkiwana głównie przez Żydów. Na niewiele ponad 300-metrach ulicy między Wschodnią i Kilińskiego było kilka prywatnych synagog. W 1939 roku Niemcy przesiedlili żydowskich mieszkańców Łodzi do getta na Bałutach, a ich domy i synagogi splądrowali.

Po wojnie do Łodzi wrócili jej dawni mieszkańcy. Niewielu było ocalałych. Lichtman wspomina, że to było pokolenie bez dziadków. Tylko pan Szarfer na czwartym piętrze miał dziadka, który ocalał z piekła Zagłady.

W końcu lat 40. nastał czas wędrówki ludów. "Kamienna to była taka przejściówka. Wielki hotel. W naszym mieszkaniu, zawsze ktoś spał na podłodze. Po mieszkaniach, na strychach spali ludzie. Żydzi, którzy ocaleli i nie mieli gdzie mieszkać. Polacy, którzy w poszukiwaniu miejsca do lepszego życia zatrzymali się w Łodzi, bo tu mieli znajomych. Każdy dom - polski czy żydowski przyjmował ludzi na nocleg. Nie było łóżek, materacy. Ludzie spali na podłogach" - wspomina Lichtman.

W latach 50. Żydzi zaczęli wyjeżdżać z Polski do Izraela. Później te migracje nasiliły się w kilku etapach aż do 1968 r. "Dla nas - dzieci to był dramat. Bolesne rozstania. Wychowywaliśmy się razem, odwiedzaliśmy się. Miałeś przyjaciół - kolegów, koleżanki i wiedziałeś, że oni wyjadą do Izraela i że już ich nie zobaczysz. To straszne dla dzieciaków, kiedy mają 8 czy 10 lat. To były bolesne rozstania" - mówi Lichtman.

Wspomina przyjaciela - Julka Esterzona. "Julek mieszkał na Wschodniej. Chodziliśmy razem do szkoły im. Pereca na Kilińskiego. Wyjechał do Izraela i przysyłał mi pomarańcze. Pisał do mnie listy i prosił mnie o... atrament. Chodziłem do takiego sklepu na Wschodnią, kupowałem atrament, pakowałem w torbę i szedłem na główną pocztę, żeby wysyłać mu do Izraela atrament. Jakie to było piękne i wzniosłe, że pomarańcze i atrament były znakiem przyjaźni. Jak wiele to wtedy znaczyło" - wspomina Lichtman.

Pamięta, że żyło się z dnia na dzień z perspektywą wyjazdu. W każdym żydowskim domu była duża skrzynia na odzież i wszyscy do niej się pakowali. "My też byliśmy już spakowani, ale tata tłumaczył, że nie ma jeszcze garnituru na drogę. Miał ich ponad 30, ale zawsze brakowało mu tego ostatniego. Miał wyjechać, kiedy sobie kupi jeszcze jeden garnitur. Przedłużał i zwlekał tak długo, że w końcu nie wyjechaliśmy. Tak mój tato walczył, żeby nie opuszczać Polski" - mówi.

Lichtman najpiękniejsze dziecięce lata spędził na ulicy Kamiennej. Stąd było kilkaset metrów do zburzonej niedawno kamienicy przy Kilińskiego 49, w której mieściła się "perecówka", legendarna szkoła im. Pereca. Jej absolwentami byli m.in. pisarz Henryk Grynberg oraz aktorka i reżyserka Gołda Tencer.

Niedaleko, bo - jak się w Łodzi mawia - "o rzut beretem", działa Łódzki Dom Kultury. Tam Marian poznał Bożenę - swoją późniejszą żonę. Bożena Lichtman wspomina, że jako nastolatka tańczyła w Łódzkim Domu Kultury i miała powodzenie wśród chłopaków.

"Mieszkałam wtedy na Buczka (obecnie Kamińskiego) i chodziłam do domu kultury na tańce. Przychodziło tam trzech chłopaków i oni mnie zaczepiali. Mieli rower i strasznie się popisywali na tym rowerze. Wśród nich był Marian. Bardzo się do mnie zalecał. Chciał być dominujący. pokazywał, że on jest najładniejszy, najlepszy. Chodził do ŁDK na gitarę i wtedy nawet mi się nie podobał.

Chłopcy przedstawili się po dżentelmeńsku, szurając podeszwami o miejski trotuar - Marian Lichtman, Henryk Slepon, Kuba Krosberg... "Pomyślałam sobie, co to są za nazwiska przedziwne. W życiu takich nie słyszałam. Poszłam do domu i zapytałam mamę – co to mogą być za ludzie, którzy noszą takie dziwne nazwiska? A mama bez żadnego zdziwienia od razu mi odpowiedziała: +To są normalne, zwykłe nazwiska. Ja mam pełno takich przyjaciół, którzy mają bardzo podobne nazwiska+" - wspomina Bożena Lichtman.

O swoim mężu mówi, że to był podrywacz wybitny. "Zapytał, co lubię. Jakie owoce. Odpowiedziałam, że lubię śliwki, a on - biedny kupił całą torbę śliwek, a kiedy skończyłam tańce i wracałam do domu, biegł za mną i krzyczał – kupiłem ci śliwki" - śmieje się.

"Miałem konkurencję, więc szukałem patentu i chyba mi się udało, skoro jesteśmy z sobą już tyle lat" - śmieje się Lichtman.

Żona muzyka pamięta, że Marian przychodził do niej na Buczka, gdzie mieszkała. Chłopcy z ulicy byli zazdrośni, że jakiś dziwny chłopaczek przychodzi i zabiera im dziewczynę. "Jeden z nich popchnął mnie, a ja poskarżyłam się Marianowi. I wtedy wybuchła wojna" - zdradza żona "Trubadura", bo jej chłopak zebrał całą bandę chłopaków i ruszył szukać winowajcy.

"Wtedy wystarczyło na Kamiennej czy na Wschodniej krzyknąć i wiara stawała murem za swoim. Pojechały ze mną trzy tramwaje kolegów – tak z 60 osób" - wspomina Marian Lichtman i zapewnia, że poza tradycyjną, honorową bójką nie doszło do żadnych większych ekscesów, a zasadą było, że przegrany szanował wynik pojedynku. Tak zresztą, w ulicznych bójkach rodziły się późniejsze przyjaźnie - szacunek trzeba było zdobyć w ulicznych bójkach albo przypieczętować go honorowym zachowaniem.

Życie mieszkańców Łodzi toczyło się wokół kilku kwartałów. Lichtman mieszkał w śródmieściu - na Kamiennej. Do szkoły chodził na Kilińskiego, a później na Więckowskiego obok Teatru Nowego, gdzie przeniesiono legendarną szkołę im. Pereca. Na tańce chodziło się wtedy do "Siódemek" przy Piotrkowskiej 77, a w niedziele na potańcówki w gimnazjach.

"Do tańca grały lokalne zespoły, a kiedy my z Bożeną tańczyliśmy jive'a, sala się rozstępowała i wywijaliśmy pośrodku publiczności" - wspomina Lichtman. Największe gimnazjalne "fajfy" były w "Koprze" czyli w I Gimnazjum i na ul. Nowotki (obecnie Pomorska) w IV Gimnazjum. Każde z tych miejsc jest oddalone od pozostałych najwyżej o kilkaset metrów.

Po latach wraca na Kamienną, która teraz jest Włókienniczą i w niczym nie przypomina tej starej, złej i zarazem pięknej ulicy z jego młodzieńczych wspomnień. Ulica jest po rewitalizacji. Odnowione kamienice, ławeczki, drzewa.

"Coś mam może darowane tam z góry od Boga. Nie wiem czy mam jakieś specjalne chody, ale stoję przed domem, w którym urodziłem się 77 lat temu i jestem tu z żoną, z którą tu się poznaliśmy i przeżyliśmy razem 60 lat. Więc ta fontanna kochanków z ulicy Kamiennej to jest taka trochę nasza" - stwierdza Lichtman. (PAP)

Autor: Marek Juśkiewicz

jus/ ag/

PRZECZYTAJ JESZCZE
Materiały sygnowane skrótem „PAP” stanowią element Serwisów Informacyjnych PAP, będących bazami danych, których producentem i wydawcą jest Polska Agencja Prasowa S.A. z siedzibą w Warszawie. Chronione są one przepisami ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych oraz ustawy z dnia 27 lipca 2001 r. o ochronie baz danych. Powyższe materiały wykorzystywane są przez [nazwa administratora portalu] na podstawie stosownej umowy licencyjnej. Jakiekolwiek ich wykorzystywanie przez użytkowników portalu, poza przewidzianymi przez przepisy prawa wyjątkami, w szczególności dozwolonym użytkiem osobistym, jest zabronione. PAP S.A. zastrzega, iż dalsze rozpowszechnianie materiałów, o których mowa w art. 25 ust. 1 pkt. b) ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych, jest zabronione.
pogoda Łęczyca
11.5°C
wschód słońca: 06:37
zachód słońca: 16:16
reklama

Kalendarz Wydarzeń / Koncertów / Imprez w Łęczycy